Rumunia, Góry Fogaraskie, przełom sierpnia i września. 45 km w… 4 dni. Tak, dokładnie. W Beskidach coś, co można zrobić w jeden dzień, tutaj zajmuje dni kilka. No, dokładniej to 3 pełne doby. Oczywiście zdawałem sobie sprawę z trudnościami, jakie można spotkać na takim szlaku, ale wciąż o 45 kilometrach myślałem w kategorii dwóch dni.
Ale od początku! Po prawie 15-godzinnej drodze moim jakże sprawnym 21-letnim wozem udało się dotrzeć do doliny wsi Dejani. Końcówkę jechaliśmy w mocnym deszczu i niestety nazajutrz rano wciąż lało. Dopiero koło południa przestało (na szczęście). Tak więc późno bo późno, ale ruszyliśmy w górę, dość krętym i stromym szlakiem, by dotrzeć na grzbiet.
I tak oto przez ostatnie trzy godziny szliśmy w deszczu i mokliśmy w najlepsze. Przyznam, że brak spodni przeciwdeszczowych dał w kość. Dobrze, że większość odcinków z łańcuchami pokonaliśmy gdy byliśmy jeszcze nieco rozgrzani, ponieważ potem było już ciężko. Zdrętwiałe ręce zaciśnięte na kijkach, przemoczone ubrania i buty, wszystko ważące dwa razy tyle co suche, a do tego porywisty wiatr, grad i odczuwalna temperatura koło zera. Po tym niezwykle ciągnącym się odcinku zaledwie 7 kilometrów dotarliśmy w końcu do Trasy Transfogaraskiej, gdzie wyczerpani zabukowaliśmy miejsce w schronisku, które z racji swojej lokalizacji okazało się być bardziej hotelem. W ten sposób mogliśmy zakosztować wygód 3-gwiazdkowego hotelu w pięknej (całej zamglonej oczywiście) scenerii. Pogoda jęła się jeszcze pogarszać i do wieczora zaczęło padać bardziej, wiać bardziej, mglić bardziej… O dalszej wędrówce na Negoiu nie było mowy, ponieważ nazajutrz, choć opad ustał, to mgła nie odpuszczała, a nasze buty dalej były praktycznie tak samo mokre. I tu kończy się ten wpis, ponieważ stopem wróciliśmy do miejsca startu i jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy do Bukare… a przepraszam – do Budapesztu! ;)