Pochmurny płaskowyż Hardangervidda – Norwegia 2021

Krajobrazy

W przerwie między falami pandemii udało się na kilka dni polecieć do Norwegii. Wylądowaliśmy w Oslo Torp, by stamtąd stopem ruszyć w kierunku Bergen. Już pierwszego dnia w godzinach popołudniowych udało się dotrzeć do miejsca docelowego, czyli do Haukeliseter Fjellstue. Stąd, po pokonaniu krótkiego odcinka pod górę znaleźliśmy się na największym europejskim płaskowyżu Hardangervidda.

Szybko okazało się, że będą problemy z zasięgiem. Jeszcze tego samego dnia pobrałem mapę offline. Bardzo dobrze, że to zrobiłem, ponieważ dwa kolejne dni nie pozwoliły połączyć się ze światem, choćby nawet na chwilę :D
Plan był taki – iść na północ szlakiem aż do momentu zrównania się ze słynną Trolltungą i potem odbić na zachód. To jednak okazało się niełatwe, ponieważ odległości na mapie były większe, niż się spodziewałem. I mimo dość płaskiego terenu 12 godzin na nogach przez dwa dni dało trochę w kość. Ostatecznie nie policzyłem dystansów, ale zakładam, że oscylowały one w okolicach ponad 30 km na dzień. Dodajmy do tego dość ciężkie plecaki z kilkoma kilogramami jedzenia (oczywiście z Polski, bo Norwegia droga… ;)
Byliśmy oszołomieni ilością przestrzeni wokół. Coś pięknego!
O poranku zbudziły nas owieczki. Było to pierwsze i największe stadko spotkane po drodze.
Oczywiście pamiętajmy o szerokości geograficznej na której leży południowa Norwegia. Nawet w sierpniu na takim płaskowyżu ciemno się zaczyna robić koło 22, a kończy koło 1 w nocy, przez co w namiocie jest widno nawet o północy.
Plecaki choć ciężkie, to oczywiście zapakowane minimalistycznie, a więc nieduże (40/50 litrów wystarcza, by wziąć zapas jedzenia na kilka dni).
Woda czysta i przejrzysta jak u źródła
Owieczek było dużo i były bardzo wdzięcznymi modelkami do fotografowania :) A czasem pięknie komponowały się w krajobrazie!
Owce pasą się tam przez całe lato i jest ich mnóstwo, zwykle w stadkach „rodzinnych” – samica i dwa baranki.
Cały płaskowyż leży na wysokości około 1200 metrów, jednak krajobraz i pobliskie szczyty to głównie formacje skalne i zaległy śnieg. Na szczęście szlak omijał większość pagórków, jednak czasem trzeba było przejść z jednej kotliny do drugiej przez jakiś grzbiet.
A na postojach jak to na postojach… Chwilę człowiek posiedzi, zje coś, kawę wypije, a tu już godzina minęła! Ale w tym miejscu przynajmniej nie wiało!
Kaloryczna bomba po przejściu kilku porannych kilometrów. Mleko w proszku, płatki jaglane, wiórki kokosowe, migdały, czekolada i banan.
Kładki, kładki, kochane kładki. Będąc już na szlaku, zastanawialiśmy się, czy będą w ogóle rozłożone. Dopiero później zorientowaliśmy się, że są to tak zwane „mosty letnie”, które czynne są cały sezon letni
Wodospadów było sporo, jednak do wszystkich był spory kawałek ze szlaku. Dlatego fotografowane z daleka :)
Oczywiście nic nie może być idealne przy pakowaniu się na taki wyjazd. Odruchowo wrzuciłem drugi obiekty do plecaka i dopiero w samolocie zorientowałem się, że wziąłem portretowego Samyanga 45 mm, a nie szerokokątnego Samyanga 18 mm (oba wyglądają prawie identycznie i są w identycznych pokrowcach)…
Przez cały pierwszy dzień towarzyszyły naszej wędrówce takie piękne białe wełnianki w mnogiej ilości. Jedna z bardziej urokliwych ścieżek na całej trasie.
Jeśli to jest surowy krajobraz, to ostrzegam – jest jeszcze surowszy wraz z wędrówką na północ!
Ciepłe norweskie kamienie porośnięte miękkim mchem.
Jeden z ciekawszych mostów spotkanych po drodze, ale na pewno nie najdłuższy!
Wspomniane wcześniej wełnianki.
Tutaj już świetnie widać zmianę pogody, na nieco mniej przyjazną. Słońce na dobre wróciło dopiero ostatniego, szóstego dnia przed wylotem.
A to zdecydowanie najbardziej bujający się i najdłuższy spotkany most.
Perspektywa robi swoje! Zdecydowanie piękny element norweskiego krajobrazu.
A tutaj Hellevassbu, czyli pierwsza mała „osada” turystycznych domków do wynajęcia. Niestety nie pozwolili skorzystać z prysznica!
Pięknie ukazane kontrasty w świetle. Tak, to kilka minut przed tym jak się rozpadało na godzinę.
Śnieg oczywiście przeleżały i brudny jak cholera, jednak niezwykle czysta woda czarowała go w błękit.
Chmury straszyły, ale oprócz przelotnych deszczów nie padało jakoś bardzo. Chyba mieliśmy nieco szczęścia, że te najciemniejsze masy przechodziły bokiem.
A to poranek trzeciego dnia. Słońca tyle, co kot napłakał, jednak dało ono świetnie kontrasty do ciemnego nieba.
Jest klimat, nie? ;)
BHP? Uchwyty? A po co to komu!
O, to ja! Też czasem mam jakieś zdjęcia z wyjazdów ;)
Most przygotowany na zdecydowanie wyższy poziom wód. Na szczęście raczej nie w sierpniu.
Litlos to był nasz okołopołudniowy postój na śniadanie i… prysznic! TAK, nareszcie! Za drobną opłatą (najdroższy prysznic w życiu – 17 zł) udało się porządnie umyć oraz przeprać i przesuszyć nieco rzeczy. Niestety zdjęć z okolic schroniska brak, bo cały czas przelotnie padało, a więc aparat cały czas schowany.
Tego typu zdjęcia to spore wyzwanie przy naświetlaniu. Kontrast między niebem a tymi skałami to było kilka działek światła, więc zdjęcie po zrobieniu było praktycznie czarne, żeby nie prześwietlić nieba. Dobrze, że pełna klatka pozwala na agresywne wyciąganie detali z cieni :P
Tutaj ostatnie zdjęcie przed wspomnianym postojem w Litlos. Potem zaczęło padać.
Przestało padać jakąś godzinkę po postoju, jak już przeszliśmy do kolejnej kotliny. Sporo zieleni i mało skał jak na norweski Płaskowyż!
Radość nie trwała jednak długo, bo robiło się coraz surowiej, jeśli chodzi o krajobraz.
Ten smętny i bury krajobraz urozmaicały spore zbiorniki wodne.
… Naprawdę spore zbiorniki wodne.
Kolejna przerwa od zdjęć, bo to, co widać tutaj, w przeciągu 10 minut pojawiło się nad naszymi głowami i nie puszczało przez jakiś czas.
Z ostatniej części trasy tego dnia było wyjątkowo mało zdjęć, bo wokół były tylko skały, choć w pewnym momencie po wyjściu zza grzbietu ukazał się naszym oczom takie przepiękny widok!
Kolejne rozwidlenie szlaków i przy okazji wyraźny punkt odniesienia co do tego, ile zostało km do końca.
A bardzo dobrze, że nie zostało dużo, ponieważ pojawił się pierwszy kryzys ;P
No ale co tu dużo mówić – tego dnia nie zrobiliśmy tyle kilometrów ile poprzedniego, ale 12 godzin na nogach i bardzo ciężki skalisty teren pod koniec z dużą ilością podejść i zejść dał w kość.
Ostatni kilometr skąd było już widać jeziorko, koło którego były kolejne turystyczne chatki.
Woda pitna – ze źródełka? A gdzie! Miła Pani z chatki powiedziała, by czerpać z jeziorka.
Tutaj małe zdziwienie, bo kierunek dobry, ale szlak się urywa.
Ostatecznie jednak stwierdziliśmy, że rano pójdziemy wzdłuż słupów (cywilizacja!), które szły tak samo jak domniemany szlak ku Trolltundze. Tak, tutaj wędrówka na północ się zakończyła i mieliśmy odbić na zachód.
Namiotowe realia podczas deszczu. Namiot udało się rozbić w przerwie od mżawek. Zdecydowanie chłodniejsza od poprzednich noc. Ale krajobraz też wyglądał na… chłodniejszy ;) Drugi dzień bez absolutnie żadnego zasięgu.
Wieczorne próby z długim naświetlaniem. Ostatecznie żałuję, że niosłem ze sobą ważący 800 gramów statyw, bo gwiazd nie zobaczyliśmy ani razu…
Nazajutrz pojawił się problem. Wędrując wzdłuż słupów, musieliśmy dwa razy wracać i obchodzić napotkane rwące potoki. Nie sposób bowiem przejść przez coś, co ma metr szerokości i płynie w wydrążonym w dole korycie.
Po jakimś czasie znaleźliśmy w końcu szlak, który prowadził optymalną drogą pomiędzy skalnymi urwiskami. Nie oznacza to jednak, że nie obyło się bez elementów wspinaczki.
Tutaj dopiero zrobiło się surowo, szczególnie że spotkaliśmy tylko dwoje ludzi, a przez prawie całą drogę do Trolltungi towarzyszyła nam uporczywa mżawka.
Po wyjścia z tego skalistego pustkowia w końcu udało się znaleźć nieco zasięgu. Później dowiedzieliśmy się, że w zimie na ten płaskowyż zasadniczo nikt z Norwegów się nie zapuszcza – brak możliwości kontaktu oznacza, że jesteś zdany tylko na siebie.
Krajobraz robił się coraz ciekawszy, a to był dopiero początek…
Jak już pisałem – szerokokątny obiektyw został w domu, ale standardowe 28 mm też dawało radę przy takich ujęciach ;)
No i proszę. Udało się przejść przez płaskowyż, by dotrzeć do popularnego Języka Trolla. Oczywiście na miejscu ludzi całkiem sporo, ale to ludzi z małymi plecaczkami, którzy wcześnie rano ruszyli z parkingu na dole.
Widok niesamowity. Wrażenia tak samo, szczególnie gdy siedzi się nad tą przepaścią (oczywiście, że musiałem!) Najlepsza była jednak satysfakcja, że te widoki poprzedziliśmy około 60-kilometrowym marszem przez największy płaskowyż Europy.
Nieco niżej Trolltungi na tym samym zboczu był świetny kamień do posadzenia tyłka i podziwiania widoków bez chuchania ludzi wokół. To właśnie tu spędziliśmy prawie 3 godziny, jedząc śniadanie, pijąc kawę i podziwiając krajobraz.
Potężna panorama całego krajobrazu. Bardzo ciężko było w ogóle ocenić skalę tego wszystkiego wokół!
Pogoda była niezwykle zmienna, ale jak niektórzy wiedzą – uwielbiam mgły!
Ślub na Trolltundze? Czemu nie! Dobrze, że przyszliśmy wcześniej, bo potem skała była zajęta przez tę dwójkę.
Zejście w dół było niesamowicie uciążliwe. Tutaj tego nie widać, jednak później, gdzie droga prowadziła zawijasami, szlak szedł agresywnie w dół. R.I.P. kolana :(
A to już kilkanaście kilometrów dalej nad Oddą. Tam za tymi chmurami jest lodowiec Folgefonna.
Piękny punkt widokowy na Oddę z oczywistym „zakazem biwakowania”. Cóż, zaryzykowaliśmy… ;)
Piękna w Norwegii jest spójność architektoniczna. Widać to nie tylko po kolorach (głównie biel, ale także czerwień i niebieski), ale także po charakterystycznej elewacji.
Co bardzo ciekawe, w takich miastach otoczonych górami robi się ciemno już o 22! Tymczasem na płaskowyżu widno było nawet po 23. Świetnie widać to po niebie.
Nazajutrz zeszliśmy na dół przez inne osiedle, a po drodze taki widok.
Zaraz za tym mostkiem były budynki mieszkalne również z pięknym widokiem na Oddę.

Tutaj warto, bym opisał historię związaną ze Steinem, czyli bardzo miłym miejscowym, który zabrał nas na stopa z Oddy. Chcieliśmy się dostać do Jondal na prom, który miał nas przybliżyć do Bergen, skąd mieliśmy wylot następnego dnia. Jednakże Stein (bo tak miał na imię ów miły facet) powiedział, że nie, on nas musi przewieźć przez całe wybrzeże drogą całkowicie dookoła. Zadzwonił do żony, powiedział, że się spóźni, po czym ruszyliśmy drogą numer 550. Po drodze opowiadał sporo o Norwegii, a tym opowieściom towarzyszył widok bardzo licznych hodowli jabłek, śliwek i czereśni. Zresztą Stein kupił nam po pół kilo dwóch ostatnich i kazał pluć przez okno pestkami prosto w barierki drogowe :D Po objechaniu wybrzeża i zmianie kierunku na południowy zabrał nas w okolice góry Samlen, gdzie okazało się, że ten nieco starszy facet (był po sześćdziesiątce!) sam buduje sobie dom do mieszkania. Tym samym poznał nas ze swoją żoną, oprowadził po „budowie” i wziął z powrotem w drogę do Jondal. Po drodze jednak zatrzymaliśmy się na zdjęcia, ponieważ okolica ta jest ciekawym miejscem, gdzie wielu norweskich artystów umieszcza swoje prace na publiczny widok. Z tych mam tylko pomniki kamiennych jaj, cokolwiek mają one znaczyć… ;P

Tam w dole na końcu drogi to piękne miejsce do mieszkania!
Po drodze do Jondal wypatrzyłem z auta takie ładne skały. Domyślając się co to, poprosiłem Steina, by się zatrzymał.
Pozostałości po dawnych (jeszcze przedwikińskich) ludach.
Norweska architektura, o której pisałem. Co ciekawe, framugi okien i drzwi są prawie zawsze białe! Coś pięknego!
Przedostatni nocleg w Norwegii mieliśmy przy jeziorku pod lodowcem Folgefonna. Niestety pod sam lodowiec nie udało się dotrzeć :( Ale za to woda przyjemnie zimna! :D
Tam gdzieś było widać momentami grzbiet lodowca.
Ponownie, brak szerszego obiektywu smucił w takich momentach :(
A tu ostatni nocleg, który paradoksalnie okazał się najzimniejszym, z racji dużej wilgoci od jeziorka. Namiot rozstawiony wśród licznych (naprawdę licznych!) krowich placków… ;)
Do lotniska w Bergen dotarliśmy nazajutrz dość wcześnie, jednak to była świetna okazja na wysuszenie sprzętu i namiotu. Gdyby nie to, to na pewno nie zmieścilibyśmy się w wykupionych 10 kg bagażu, a tak napychając podręczne we wszystko, co najcięższe, udało się wysłać dwa plecaki razem. Lotniskowa waga wskazała… dokładnie 10,0 kg ;P

Dużo by tu jeszcze opowiadać, jednak po 6 dniach z przyjemnością wróciliśmy do domu. Brakło jednego noclegu w porządnym łóżku, a co ważniejsze, jeszcze jednego gorącego prysznica i porządnego prania rzeczy. Po takim odpoczynku można by było śmiało kontynuować wędrówki, a tak 6 dni wystarczyło, by zatęsknić za higieną i luksusem. Nie ukrywam też, że płaskowyż swoimi dystansami i klimatem dość mocno dał w kość.

Fogarasze 2021 – Moldoveanu i okolice
Zimowa Watra Wędrownicza 2021

Zobacz także: